Polka mieszkająca w Jerozolimie opowiada o tym, jak zmieniła się rzeczywistość po ataku Hamasu w październiku 2023 roku i w obliczu obecnego napięcia między Iranem a Izraelem. Mimo syren alarmowych i ciągłego zagrożenia, życie toczy się dalej – choć inaczej niż przedtem.
Artykuł pochodzi z serwisu TVP Info:
https://www.tvp.info/87641597/wojna-iran-izrael-i-ataku-hamasu-z-2023-roku-zycie-w-izraelu-turystyka-polka-relacjonuje
„Dobrze, że Iran zaatakował o 7 rano. Nie trzeba było nastawiać budzika”
– Mieszkańcy Izraela są przyzwyczajeni do zagrożenia, więc starają się żyć jak zwykle. Zastanawiałyśmy się ostatnio z koleżanką, czy to normalne, że żartujemy sobie na temat rakiet. Miejscowi zarażają takim podejściem – podkreśla w rozmowie z TVP.Info polska przewodniczka mieszkająca w Izraelu.
Anna Szczypińska 16 lat temu przeprowadziła się z Polski do Jerozolimy. Prowadzi tam biuro podróży, jako przewodniczka oprowadza po Izraelu polskie wycieczki. Choć chyba bardziej na miejscu byłby czas przeszły. Obecnie ruch turystyczny w tym kraju właściwie całkowicie zamarł. W rozmowie z TVP.Info Polka opowiada o życiu w miejscu, które od półtora roku stale zagrożone jest atakami rakietowymi.
Do schronu, a potem na plażę
Gdy wybuchł konflikt z Iranem, Szczypińska nie przebywała w Izraelu. – Dziesięć dni wcześniej przyjechałam do Polski. Ten wyjazd zaplanowałam dużo wcześniej, nie był związany z żadnymi obawami. Miałam po prostu szczęście – mówi przewodniczka, która była za to na miejscu 7 października 2023 roku, gdy Izrael został zaatakowany przez Hamas.
Właśnie od tamtego dnia kraj funkcjonuje w stanie stałego zagrożenia. – Regularnie jesteśmy ostrzeliwani. Najpierw w naszą stronę leciały rakiety Hamasu, później Libanu i Jemenu, a przed chwilą Iranu. Zdarzają się oczywiście tygodnie, a nawet miesiące, w trakcie których nic się nie dzieje. Nie ma jednak mowy o całkowitym odprężeniu i powrocie do stanu sprzed dwóch lat, dopóki nie nastąpi pokój – wyjaśnia Szczypińska.
Jednocześnie przyznaje, że ostrzał irański był zupełnie inny niż te poprzednie. – Wcześniej wszystkie rakiety przechwytywane były przez izraelską tarczę. Iran strzelał do nas rakietami nawet trzy razy większymi niż te, z którymi do tej pory mieliśmy do czynienia. Huk był większy, domy wręcz trzęsły się, gdy leciały rakiety. Część z nich przebiło się nawet do schronów, do czego do tej pory nie dochodziło – zwraca uwagę przewodniczka.
Jerozolima, w której mieszka Polka, celem ataków rakietowych jest stosunkowo rzadko. Ostatnie napięcia zdecydowanie mocniej wpłynęły na codzienność mieszkańców Tel Awiwu. – W parkingu podziemnym jednego z centrów handlowych w tym mieście zorganizowano prowizoryczne miasteczko namiotowe. Ludzie byli zmęczeni ciągłym schodzeniem do schronów, więc uznali, że lepiej będzie zgromadzić się w jednym miejscu i tam wspólnie przeczekać ataki. W tym garażu organizowano nawet coś na wzór dyskotek – opowiada Szczypińska.
Już kilka godzin po najbardziej dotkliwych atakach Iranu w sieci pojawiły się nagrania z plaży w Tel Awiwie. Nie wyglądała ona na miejsce, nad którym chwilę wcześniej przelatywały wrogie pociski. Tłumy wygrzewały się na słońcu, plenerowe siłownie były wręcz przepełnione, ludzie siedzieli w restauracyjnych ogródkach. Spekulowano, że może to fejki, ale takie teorie szybko zostały obalone. Nagrania faktycznie wykonano w dniu ataku.
– Mieszkańcy Izraela są przyzwyczajeni do zagrożenia, więc starają się żyć normalnie pomimo niego. Kiedy dochodzi do ataku rakietowego, poruszenie trwa zwykle 24 godziny, czasami nawet krócej. Nie jest jednak tak, że zapominamy o niebezpieczeństwie. Owszem, krótko po atakach umawiamy się ze znajomymi na placu zabaw albo w kinie. Zawsze wybieramy jednak miejsca znajdujące się w pobliżu schronów – zaznacza Polka.
Izrael. Jak działa system alarmowania?
My mamy Alert RCB, zazwyczaj dotyczący zjawisk pogodowych. W Izraelu od dwóch lat, jakkolwiek abstrakcyjnie to zabrzmi, na podobnej zasadzie działa system ostrzegania przed atakami rakietowymi.
– Najpierw na telefon przychodzi sygnał od wojska, że trzeba iść do schronu. Podczas ataków irańskich ludzie dostawali go ok. 20 minut przed uderzeniem. Następnie, ok. sześciu minut przed uderzeniem, w specjalnej aplikacji pojawiała się informacja, gdzie mniej więcej mogą spaść rakiety. Jakieś pół minuty wcześniej alarm rozlegał się w tej aplikacji, a następnie w rejonie spodziewanego uderzenia wyły syreny – wylicza Szczypińska.
I dodaje, że ten system alarmowania działa bez zarzutu, a Izraelczycy oceniają go bardzo dobrze. Wielu z nich być może uratował życie.
W Izraelu nauczyli się już oceniać stopień zagrożenia na podstawie tego, kto ich ostrzeliwuje. – Ataki jemeńskie nie są uważane za specjalnie groźne. Rakiety lecą z daleka, więc mamy czas na reakcję. Zresztą zazwyczaj Jemen wystrzeliwuje jeden albo dwa pociski, które bez problemu zostają przechwycone przez nasz system antyrakietowy.
Ataki Hamasu i Libanu traktujemy poważniej, bo dystans jest znacznie mniejszy i trzeba szybciej udać się do schronu. Wtedy ta procedura ostrzegania, którą opisywałam, trwa zdecydowanie krócej niż 20 minut – tłumaczy przewodniczka.
Kraj obyty z wojną
Po wymianie ognia z Iranem życie w Izraelu wróciło już do normy – może nie tej sprzed dekady, ale z poprzednich miesięcy. – Znajoma Polka zadzwoniła do mnie kilka dni temu zdziwiona i opowiadała, że już dzień po ogłoszeniu zawieszenia broni sytuacja na ulicach wyglądała tak, jakby nic się nie stało.
Po ataku Hamasu stan wyjątkowy trwał trochę dłużej, ok. 10-20 dni. W tym okresie działały tylko supermarkety, piekarnie, apteki. Bary i restauracje pozostawały zamknięte w pierwszych dniach. Po następnych ostrzałach otwierano je znacznie szybciej – wspomina przewodniczka.
Izraelczycy szybko wracają do normalnego życia, bo do zagrożenia są po prostu przyzwyczajeni. Dwudziesty pierwszy wiek rozpoczął się od drugiej intifady, czyli powstania ludności palestyńskiej przeciwko Izraelowi. Polegało ono na zmasowanych atakach terrorystycznych i trwało od 2000 do 2004 roku. Tamta odsłona konfliktu zakończyła się po przejęciu władzy nad Autonomią Palestyńską przez Mahmuda Abbasa.
W kolejnych latach zamachów było mniej, ale wciąż do nich dochodziło. W latach 2007-2008 w Strefie Gazy toczył się konflikt, którego następstwem była kolejna fala ataków ze strony palestyńskich bojowników. W międzyczasie, latem 2006 roku, wybuchła wojna z Libanem. Wyjątkowo gorąco na linii Izrael-Palestyna było też w 2011, 2012 i 2014 roku.
Za najspokojniejszy okres w Izraelu w XXI wieku uznawane są lata 2015-2019, po sukcesie wymierzonej w Hamas operacji „Ochronny Brzeg”. Ale nawet wtedy regularnie dochodziło do zamachów. Chyba najgłośniejszym aktem terroryzmu w tamtym czasie był atak ciężarówką w Jerozolimie w 2017 roku. Zginęły w nim 4 osoby, a 15 zostało rannych. Mniejszych ataków, np. z użyciem noża, były setki.
– Sama łapię się na tym, że po 16 latach spędzonych w Izraelu podchodzę do zagrożeń zupełnie inaczej niż przed przyjazdem. Zastanawiałyśmy się ostatnio z koleżanką, czy to jest normalne, że żartujemy sobie na przykład na temat rakiet. Izraelczycy zarażają takim podejściem. Bardzo popularny był tu ostatnio taki żart: dobrze, że Iran zaatakował o 7 rano, bo dzięki temu nie trzeba było nastawiać budzika i prosto ze schronu iść do pracy – mówi Polka.
Cztery wycieczki w półtora roku
Zdecydowanie najbardziej zauważalną różnicą względem sytuacji sprzed dwóch lat jest brak turystów. Działalność zawodowa naszej rozmówczyni po 7 października została całkowicie sparaliżowana. – Ruch turystyczny po prostu ustał – słyszymy od Szczypińskiej.
– Nie ma już wycieczek grupowych. Przed wybuchem wojny z Hamasem organizowałam ok. 20 polskich wycieczek tygodniowo. Od wybuchu konfliktu było ich cztery. Nie tygodniowo, tylko ogólnie. Cztery grupy w ciągu niemal dwóch lat. Miesięcznie do Izraela przylatuje teraz ok. 20 Polaków, ale głównie są to osoby podróżujące zawodowo albo do rodziny, a nie turyści. Podejrzewam, że po tym, jak przy okazji konfliktu z Iranem w Izraelu utkwiło kilkudziesięciu naszych rodaków, chętnych do podróży będzie jeszcze mniej – nie ukrywa przewodniczka.
Dodaje, że na brak możliwości podróżowania narzekają też sami Izraelczycy. – Od października 2023 roku ruch lotniczy odbywa się falami. Raz do Izraela lata tylko Wizzair, a zawieszone są loty Ryanaira, innym razem jest odwrotnie.
Bez przerwy funkcjonują tu tylko państwowe linie El Al. Tylko że bilety są bardzo drogie, właściwie na wszystkich kierunkach kosztują po kilka tysięcy złotych w jedną stronę. W dodatku czasem trudno o wolne miejsce w samolocie, nawet gdy rezerwujesz je z wyraźnym wyprzedzeniem – narzeka nasza rozmówczyni.
Mimo wszystko Szczypińska nie zamierza wyprowadzić się z Izraela. – Miewałam kryzysy, ale zawsze, kiedy pojawiały się wątpliwości, izraelscy znajomi podtrzymywali mnie na duchu. Oni wierzą, że sytuacja już niedługo się uspokoi, a ruch turystyczny odżyje. W tym roku raczej się to nie wydarzy, ale po cichu liczymy, że na początku przyszłego roku turystów, również tych z Polski, zacznie przybywać – kończy przewodniczka.