Czytałem u Kazantzakisa – greckiego myśliciela, opowieść o kimś, kto całe życie zbierał pieniądze na pielgrzymkę do Jerozolimy. Kiedy już zebrał wielką sumę, spakował torby podróżne, pożegnał się z rodziną i wyruszył w stronę Świętego Miasta. Ale kiedy tylko wyjechał za bramę swojego miasta, ujrzał żebraka, który nie miał ani domu, ani nikogo, kto by mu pomógł. Oddał więc mu wszystkie oszczędności i wrócił do domu. Rodzina wybiegła naprzeciw zdziwiona i zaczęła pytać z przekąsem: „Już dojechałeś do Jerozolimy?”. On ze stoickim uśmiechem powiedział: „Tak, dojechałem, zobaczyłem nawet Jezusa”. Właśnie taki gest jest objawem tego, że Bóg jest dla nas najważniejszy, jest naszym królem.
Jest rok sześćsetny przed narodzeniem Chrystusa. Żydzi kolejny raz są w niewoli. Tym razem za sprawą Babilończyków. Niewola ta była, w ich rozumieniu, karą za kolejne odwrócenie się od Boga. Jedni nie wierzyli, że coś może się zmienić, a inni współpracowali z okupantem.
Wówczas w historii narodu wybranego pojawia się Ezechiel. Wpierw walczy z Bogiem, nie chce być prorokiem. Obawia się, że jego współwyznawcy nie będą chcieli go słuchać, wyrzucą go bądź zabiją. Tak się nie dzieje. Bóg przez Ezechiela mówi do narodu wybranego, że ich los może się odmienić. Powinni wrócić do Boga, uznać Go na nowo swoim królem, bo on o nich nie zapomniał. Mówi, że „On sam będzie szukał swoich owiec i będzie nad nimi sprawował pieczę. (…), że uwolni je ze wszystkich miejsc, dokąd rozproszyły się w dni ciemne i mroczne, że będzie układał ich na swoim legowisku” (Ez 34, 11. 14-15). Ta obietnica staje się faktem. Stają się wolni.
Ta historia może być o nas. Żyjemy czasem w niewoli grzechu. Jest w nas sporo nienawiści, toksyczności, nie potrafimy przebaczyć, nie szanujemy innych, nie wprowadzamy pokoju. Być może, jak niektórzy Żydzi w niewoli, przyzwyczailiśmy się do naszych słabości. Żyjemy z nimi w symbiozie. Bóg mówi do nas przez proroka Ezechiela, że chce królować w naszym życiu. Nie przekreśla nas. Chce, abyśmy zaczęli żyć na nowo.
Parafia w Koryncie, do której Paweł pisze dwa listy, przeżywała swoje kłopoty. Prawie dwa lata Paweł mieszkał w Koryncie. To portowe miasto było znane z różnorodności. Prowadzono tu handel z krajami Afryki. Oddawano w świątyni cześć bogu rozwiązłego życia – Apollosowi, znane też są z tego okresu tzw. córy Koryntu, z których usług korzystali handlarze, podróżnicy.
Wspólnota chrześcijańska była słaba, borykająca się z wewnętrznymi konfliktami o władzę, czy ze sporami o to, kto potrafi robić większe cuda w imię Jezusa. W końcu Paweł napisał do nich tekst, który znamy przede wszystkim ze ślubów. „Są różne dary, ale najważniejsza jest miłość. Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał” (1 Kor 12, 28-13, 1).
To im mówi, że tym, który jest w stanie nas ożywić, przemienić nasze życie, jest Jezus. W Nim wszyscy będziemy ożywieni. I nie mamy się sprzeczać o to, kto jest najważniejszy wśród chrześcijan, czy na plebanii, czy w klasztorze, czy w pracy, czy nawet w polityce, bo najważniejszy jest Chrystus. To czytanie to taka przestroga, abyśmy znali swoje miejsce i pamiętali, za św. Augustynem – chrześcijaninem arabskiego pochodzenia, że „jeżeli Bóg w życiu jest na pierwszym miejscu, wszystko znajdzie się na właściwym miejscu”.
Często jako chrześcijanie mamy problem z przełożeniem teorii Ewangelii na życie, a właśnie po sposobie naszego życia powinno poznawać się, że Jezus jest dla nas najważniejszy. O tym pisze św. Mateusz. Warto o tym pamiętać, bo przecież „na końcu życia będziemy sądzeni z miłości”. Z tego, czy Chrystus na tyle w nas królował, że podaliśmy jedzenie i picie głodnemu, że przyjęliśmy przybyszów, czy ulitowaliśmy się nad kimś chorym.
Otwórzmy oczy. Może ktoś potrzebuje naszego czasu, sąsiad naszych zdolności mechanicznych, a starsza sąsiadka zakupów czy odkurzenia domu, ktoś inny podwiezienia do pracy czy szkoły. Może czas wprowadzić pokój wśród skłóconej rodziny czy przyjaciół, kogoś wesprzeć materialnie, odebrać telefon od toksycznej osoby. Niech nasze chrześcijaństwo dzięki temu stanie się przekonujące w oczach naszych najbliższych.
Wszyscy, jak tu jesteśmy, wierzymy, że Chrystus jest Królem Wszechświata. Wszyscy jak tu jesteśmy, mam nadzieję, chcemy dostać się do królestwa Boga, po śmierci – po drugiej stronie życia. Jednak to królowanie powinno być widoczne już tu na ziemi, wśród nas przez ofiarowany drugiej osobie czas, pomoc, być może ofiarowanie ubrania, jedzenia, picia; być może przez darowane urazy, krzywdy, przez podwiezienie kogoś do pracy, na studia, czy do szkoły; przez pomoc w zgarnięciu liści sprzed domu; przez rozmowę, uśmiech, szacunek.
Przecież w chrześcijaństwie nie chodzi tylko o teorię, ale o praktykę życia. Może myślisz, jak Izraelici, że nie damy rady lub jak chrześcijanie z Koryntu, że sami bez Boga to zrobimy. Wcale nie. Sami na pewno nie, ale z Bogiem, jak mam nadzieję, uda się. Wówczas nasze kościoły wypełnią się na nowo. Jak było na początku Kościoła, kiedy poganie, jak pisze Tertulian, nawracali się, widząc miłość, która królowała wśród chrześcijan: „Patrzcie – mówili – jak oni się miłują”.
ks. Bartosz Mitkiewicz, 22.11.2020